Godność zawodu tłumacza. Co jest nie tak? Nieco dłuższy rzut oka na kilka trendów w branży.

translation_articles_icon

ProZ.com Translation Article Knowledgebase

Articles about translation and interpreting
Article Categories
Search Articles


Advanced Search
About the Articles Knowledgebase
ProZ.com has created this section with the goals of:

Further enabling knowledge sharing among professionals
Providing resources for the education of clients and translators
Offering an additional channel for promotion of ProZ.com members (as authors)

We invite your participation and feedback concerning this new resource.

More info and discussion >

Article Options
Your Favorite Articles
Recommended Articles
  1. ProZ.com overview and action plan (#1 of 8): Sourcing (ie. jobs / directory)
  2. Réalité de la traduction automatique en 2014
  3. Getting the most out of ProZ.com: A guide for translators and interpreters
  4. Does Juliet's Rose, by Any Other Name, Smell as Sweet?
  5. The difference between editing and proofreading
No recommended articles found.

 »  Articles Overview  »  Language Specific  »  Polish  »  Godność zawodu tłumacza. Co jest nie tak? Nieco dłuższy rzut oka na kilka trendów w branży.

Godność zawodu tłumacza. Co jest nie tak? Nieco dłuższy rzut oka na kilka trendów w branży.

By Łukasz Gos-Furmankiewicz | Published  08/12/2013 | Polish | Recommendation:RateSecARateSecARateSecARateSecARateSecI
Contact the author
Quicklink: http://ita.proz.com/doc/3878
Author:
Łukasz Gos-Furmankiewicz
Polonia
Da Inglese a Polacco translator
 
View all articles by Łukasz Gos-Furmankiewicz

See this author's ProZ.com profile
Tytułem wstępu, niniejszy artykuł jest produktem moich niedawnych – a czasem i dość już dawnych – przemyśleń na temat pewnych bieżących problemów, które moim zdaniem wywierają wpływ na godność zawodu tłumacza. Zaznaczę tylko, że w dalszej części artykułu skupiam się na tłumaczach pisemnych i raczej tekstów „użytkowych” (innymi słowy, nie chodzi o tłumaczy literatury), wolnych strzelcach, a nie tłumaczach etatowych.

Prace biurowe jako dodatkowe usługi... lub nawet jako część podstawowych wymagań zlecenia

Nie chcąc nikogo urazić muszę jednak stwierdzić, że nie sprawia mi przyjemności, gdy widzę, jak tłumacz oferuje usługi sekretarskie i proste usługi poligraficzne, ani tym bardziej, gdy słyszę, jak tłumacz wyraża zadowolenie z okazji do zarobku, gdy takie żądania lub prośby są formułowane przez klientów lub agencje tłumaczeń. Jakby nie dość, że obecnie coraz częściej rozliczamy się w groszach za słowo, i to raczej w niskich obszarach, liczymy ułamki stron itd., to musimy pogarszać sytuację wykonując proste prace biurowe w zamian za drobne dodatkowe opłaty.

Nie idzie się na studia filologiczne – czy zresztą jakiekolwiek inne – po to, aby przejmować na siebie, jako freelancer, podstawowe zadania sekretarskie, które klient lub agencja tłumaczeń wolą wypchnąć na zewnątrz, aby zwolnić moce przerobowe na stanowiskach, które nie wymagają takiego wykształcenia i doświadczenia, jak tłumaczenie, niezależnie od tego, że zadania takie są i tak często nieefektywnie powierzane osobom posiadającym nadmierne w stosunku do nich kwalifikacje (co blokuje miejsce pracy np. dla absolwenta policealnej szkoły kadr biurowych, czy też osoby o średnim lub zasadniczym wykształceniu technicznym).

Jeśli ktoś pomyśli, że to jest elitaryzm, to niech pomyśli jeszcze raz. Jeżeli zadania, do których wystarczy wykształcenie średnie, zasadnicze, czasem nawet gimnazjum, będą przesuwane np. na tłumaczy (choć to samo dotyczy prawników, lekarzy itd., na co ostatnio zwrócono uwagę np. w kontekście nadmiernego obciążenia polskich sędziów czynnościami administracyjnymi, które nie wymagają ich kwalifikacji, a zajmując się nimi sędziowie nie mogą w tym czasie rozstrzygać naszych spraw), których kwalifikacje są tutaj nadmierne i niepotrzebne (co zresztą znajduje czasem odzwierciedlenie w stawkach wynagrodzenia oferowanych tłumaczom za te czynności), to jakimi pracami mają się zajmować osoby, które mają wykształcenie wystarczające do tych prac?

To samo, co odnosi się do wykształcenia, znajduje zastosowanie także do etapów doświadczenia i ogólnie rzecz biorąc rozwoju zawodowego, w trakcie którego człowiek nie tylko awansuje i nabywa uprawnień kierowniczych, ale czasem i zmienia zawód – np. po okresie pracy asystenckiej w trakcie studiów, już z dyplomem w ręku, zostaje prawnikiem, tłumaczem, czym tam jeszcze. W którymś momencie absolwenci z kilkuletnim doświadczeniem, nie wspominając już o takich z doświadczeniem wręcz kilkunastoletnim i dłuższym, powinni przestać konkurować ze studentami o proste zadania.

Zresztą, dlaczego do tłumaczenia ustnego nie dorzucimy w zestawie sprzątania obiektów? Przecież to nie narusza naszej godności. Robimy to u siebie w domu. Dlaczego mamy nie robić tego dla naszych klientów, aby dorobić parę złotych za godzinę?

Nasza praca, ich praca

Tak jak nie chcemy, aby osoby parające się tłumaczeniami bez posiadania odpowiednich kwalifikacji (nie mówię tu tylko o kwalifikacjach formalnych, które czasami posiadają nawet niezbyt dobrzy tłumacze) przejmowały zadania, które naszym zdaniem powinny być zarezerwowane dla wykwalifikowanych tłumaczy, tak samo wykwalifikowani tłumacze nie powinni „zabierać miejsc pracy” młodszemu personelowi biurowemu, czy też specjalistom od obsługi technicznej, składu graficznego itd., gdzie – aby dodać rzeczy pikanterii – na którymś etapie specjalizacji wymagane są kwalifikacje porównywalne pod względem wykształcenia, doświadczenia itd. z kwalifikacjami tłumacza, a oczywiście tłumacz kwalifikacji takich w tej akurat dziedzinie nie posiada.

Jest taka anegdota, która opowiada o tym, jak pewien premier przyciągnął zainteresowanie opinii publicznej czyszcząc swoje własne buty. Nie został jednak doceniony za skromność lub brak wielkopańskich nawyków. Przeciwnie, miano mu to za złe, bo w czasie, w którym nie zajmował się swoimi normalnymi zadaniami mógł choćby nawet przespać się, aby mieć więcej sił i być wypoczętym w swojej właściwej pracy zarządzania krajem. Co więcej, mógł po prostu komuś za to zapłacić i dać mu w ten sposób pracę.

Tak więc dlaczego tłumacze nie mogą zająć się po prostu tłumaczeniem i przestać być biurową siłą roboczą najniższej rangi dostępną dla klientów i agencji tłumaczeń? Nie poprawia się doli np. pracownika obsługi urządzeń biurowych tym, że mając wyższe od niego wykształcenie (też nie zawsze zresztą) przejmuje się jego zadania, często nawet – ponieważ zasadniczy zrąb wynagrodzenia stanowi cena płacona za tłumaczenie – za niższą jeszcze stawkę niż ten pracownik otrzymuje. Może warto zauważyć, że ta praca może mu być zresztą potrzebna – powiedzmy, jako młodemu studentowi – aby sfinansować edukację (choćby i w zawodzie tłumacza).

To z kolei jest cel, który tłumacz może pomów zrealizować przez utworzenie takiego właśnie miejsca pracy, o ile może sobie na to pozwolić, a nie przez przejmowanie tych zadań. Nawiasem mówiąc, tłumacz nie sfinansuje tego miejsca pracy, jeżeli sam będzie za jeszcze niższe stawki np. zajmował się formatowaniem dokumentów w czasie, gdy mógłby tłumaczyć. Aby móc zapłacić komuś za usługi biurowe i związane z obsługą biura czynności techniczne, tłumacz musi zarabiać porządne stawki tłumacząc. Mniej więcej podobnie, jak zarabia na rodzinę.

Zdaję sobie sprawę, że pisząc te słowa radykalnie sprzeciwiam się dominującemu w biznesie i marketingu nurtowi one-stop shop, a po polsku po prostu kompleksowej obsługi od a do z choćby i w jednej małej firmie. Tyle że chyba każdy zdążył zauważyć, iż od tłumaczy oczekuje się specjalizacji. Nie mają oni tłumaczyć wszystkiego, a tylko kilka wybranych dziedzin, w których są najmocniejsi, bo tak jest bardziej wydajnie. Tak więc mamy zajmować się np. tłumaczeniami prawniczymi, ale już nie technicznymi? Albo tłumaczyć nauki ścisłe i humanistyczne, ale już nie marketing? Albo tłumaczyć marketing i literaturę piękną, ale odpuścić sobie umowy? Ale jednocześnie przy tym nauczyć się na biegłym poziomie obsługi 15 różnych CAT-ów („programów wspomagających tłumaczenie”) i mieć pełny cennik (oczywiście lepiej za darmo) podstawowych zadań biurowych, które absolutnie nie wymagają wykształcenia, które posiada tłumacz?

No chyba nie! To przecież bez sensu. To ma sens: Tłumacz powinien tłumaczyć. Specjalizować się w tłumaczeniu. Wyciąć obsługę biurową, wyciąć zarządzanie dokumentami i sprzątanie bałaganu archiwalnego klienta, a zająć się tłumaczeniem. Po to jest tłumacz.

Co więcej, CV tłumacza wcale nie ma tej siły przekonywania, gdy przychodzi do ustalenia stawek za czynności biurowe. Skoro ta czynność nie angażuje wyższego wykształcenia filologicznego i nie ma znaczenia, że człowiek od 5, 10, 15, 20 lat praktykuje jako tłumacz, to z jakiej racji ja, jako klient, mam mu płacić więcej niż młodzieńcowi z dwuletnim lub trzyletnim doświadczeniem w pracy przynajmniej na pół etatu przy takich właśnie zadaniach – którego obecnie zresztą przydzieliłem być może do innej pracy, skoro tłumacz zgodził się go zastąpić w prostszych zadaniach? Nie wspominając już o tym, abym miał tłumaczowi za amatorskie DTP płacić tyle, to prawdziwemu specjaliście w tej dziedzinie. A są tacy.

Jedyną rzeczą, którą tłumacz może w ten sposób osiągnąć jest przejęcie od klienta lub agencji tłumaczeniowej prac najbardziej uciążliwych i często wymagających najniższego poziomu umiejętności, dodatkowo pobierając za to jeszcze niższe wynagrodzenie, analogicznie jak 'tłumacze za czypindziesiąt' (3,50), na których tak lubi się w tym środowisku narzekać, kiedy nie ma lepszych tematów.

Klient czy też agencja nie będzie marnować w ten sposób własnych zasobów ludzkich. Czas własnych pracowników jest cenny. Ale skoro freelancer sam się zgłasza albo przynajmniej zgadza? To co klienta obchodzi, że marnuje wykwalifikowane zasoby w cudzej firmie? Jeżeli tłumacz nie pamięta o tym, że to on sam jest dla siebie najbardziej wykwalifikowanym zasobem w swojej firmie, to klient ma o tym pamiętać?

Pozwolę sobie na nieco złośliwą być może parafrazę: „Patrz no tu, mamy trochę roboty, na którą nie chcemy marnować naszego chłopca od wszystkiego i jego wysokiej pensji 8 zł/h. A może ty, magistrze z tym całym twoim x-letnim doświadczeniem zrobisz to dla nas za połowę? A najlepiej za darmo, dla osobistej satysfakcji? Możemy to dla ciebie nazwać ekscytującym zadaniem albo napisać, że jest to bardzo ważne wymaganie w ramach twoich zadań”.

Ekonomia to gra zasobów. Nie dziwmy się, gdy inni wolą marnować nasze niż swoje własne, kiedy tylko mają taką możliwość. Mało klientów i agencji będzie miało na względzie optymalne wykorzystanie czasu pracy tłumacza, jeżeli nie będzie miało wystarczającej ilości ambitniejszej pracy, aby je zapełnić. Dodatkowo nie robią tłumaczowi w ten sposób krzywdy, jeżeli to tłumacz sam się oferuje do wspomnianych zadań zamiast ograniczać się do tłumaczenia.

Przyjmowanie korekt – od kogo bądź, wszystkich razem i każdego z osobna

A to mój „ulubiony” temat. W nieco już starym poście, którego nie jestem w stanie znaleźć, nasza polska blogerka z branży tłumaczeniowej, Marta Stelmaszak (z którą nie zawsze się zgadzam, ale lubię ją zacytować, kiedy tak właśnie jest) zbudowała taki swoisty profil klienta, udzielając w tej formie tłumaczom kilku rad. Działo się to na kanwie rozmowy z Johnem, właścicielem sklepu odzieżowego. Jedna z kwestii podniesionych przez Johna była bardzo wymowna: „Nie pytaj mnie, jak masz tłumaczyć. Ja się znam na sprzedawaniu ubrań, a ty masz się znać na tłumaczeniu”. Nic dodać, nic ująć. No to dlaczego tłumacz leci do Johna z elipsami i koniunktiwami i kolokacjami i niuansami użycia czasów gramatycznych?

Pewnie, klienci czasem chcą mieć możliwość poprawiania tłumaczy, a nawet wyraźnie takiej możliwości się domagają. Tyle że kiedy im na to pozwalamy, to wcale nie pokazujemy im w ten sposób, że jesteśmy świetnymi dostawcami satysfakcji klienta. Oni już na wejściu przecież odczuwali brak tej satysfakcji. Nic a nic nie poprawiliśmy tej sytuacji mówiąc im, że dobrze wykonana przez nas praca była wykonana źle, tylko po to, aby móc im przyznać rację! Czy też zezwalając na to, aby profesjonalne tłumaczenie zostało jak wysypką pokryte amatorskimi interwencjami laika, któremu wydaje się, że wszystkie one były konieczne i pożyteczne i tylko dzięki niemu sprawa nie zawaliła się całkowicie. A przynajmniej wyszło dużo lepiej niż zazwyczaj, bo to on się włączył w tłumaczenie.

Powiem więcej. Sytuacja, którą zarysowałem powyżej, nie ma wiele wspólnego z dobrą obsługą klienta. Tak naprawdę jesteśmy naszym klientom winni więcej. Przynajmniej moja własna etyka zawodowa zobowiązuje mnie do tego, abym ja sam swoich klientów i swoje agencje obsługiwał lepiej, kiedy coś takiego ma miejsce (a ma miejsce rzadko, chociażby dlatego, że każdy wie, jak w takich sytuacjach reaguję, a to akurat raczej nie jest tajemnicą dla nikogo, kto się ze mną zetknął w branży).

Jeszcze więcej. Gdy asertywny temperament i błędna logika jakiegoś VIP-a u klienta popychają go do majstrowania przy dobrym tłumaczeniu, to udziałowcy klienta zasługują na zgoła co innego z naszej strony jako właściciela współpracującej firmy (partnera, dostawcy itd.), niż abyśmy współuczestniczyli w takich wybrykach i utwierdzali błądzącego pracownika w jego błędzie. Ja tak to widzę.

A więc trzeba czasem stanąć na mocnym gruncie zasad i postawić się. Fachowcy sprzed kilku dekad umieli to zrobić, niezależnie od tego, z kim rozmawiali. „Panie kapitanie, z całym szacunkiem, moim zawodem jest bycie mechanikiem. Pana zawodem jest bycie kapitanem” – to taki luźny cytat z filmu wojennego, w scence, gdy wojskowa terenówka wjechała na minę, ale zdążyła zatrzymać się przed zjechaniem z niej i zwolnieniem w ten sposób spustu (co spowodowałoby wybuch).

Czasem ludzie wyposażeni w pewną władzę mogą odgórnie zmieniać decyzje tłumacza, ale tłumacz zawsze może domagać się tego, aby nawet formalnie zaprotokołowano jego protest (albo i pójść do notariusza w razie odmowy, szczególnie gdyby spór dotyczył transakcji wartej miliony złotych). W każdym razie tłumacz powinien bronić zasad swojego rzemiosła i swojej sztuki, a nie uchylać je dla klienta. Człowiek nie staje się profesjonalistą kłaniając się w każdej sprawie każdemu, kto profesjonalistą nie jest.

Co jeszcze? Zdaję sobie, oczywiście, sprawę z faktu, że żyjemy obecnie w czasach niezbyt przyjaznych dla tłumaczy, czy to ekonomicznie, czy jeszcze w inny sposób. Oczekuje się od nas też elastyczności polegającej na tolerowaniu wielu różnych rzeczy z takich kategorii, jak omawiane w tym artykule, i jeszcze innych, a które już pewnie od dłuższego czasu na niczyjej twarzy nie wywołują zdziwienia.

Ale kiedy jesteśmy np. magistrem filologii z dziesięcioletnim doświadczeniem w pracy tłumacza, a poprawia nas młodzieniec z certyfikatem na poziomie B1-B2, to zdziwienie jest akurat prawidłową reakcją. Bo coś tu jest nie tak. Oczywiście coś jest mocno nie tak, jeżeli on akurat ma rację, a to się zdarza, bo niektórzy tłumacze tłumacząc na język obcy rzeczywiście robią tego typu licealne błędy. Ale w normalnej sytuacji taki rodzaj korekty nie powiniem mieć miejsca. To jest nadużycie, to nie jest profesjonalny proces.

Coś jest bardzo mocno nie w porządku, kiedy profesjonalna agencja tłumaczeń stosuje takie korekty albo na nie pozwala. Klient też nie powinien. A tłumacz nie powinien ze spokojem przyjmować tego jako nowej rzeczywistości. Niektórzy koleżanki i koledzy z branży wiedzą, jakich słów w takiej sytuacji używam. Czytelnika też zachęcam do sięgania do dorobku arborystyki stosowanej.

Powtórzę – facet z certyfikatem na poziomie B1-B2 ma szansę – jedną na ileś tam – posiadania racji w sporze. Poziom tego certyfikatu nie pozbawia go prawa do domagania się dobrej jakości tłumaczenia, jeżeli jego firma za nią płaci. Na zasadzie prawa wielkich liczb – i z poprawką na to, że niektórzy tłumacze naprawdę kaleczą języki obce, a nawet i własny język ojczysty – kilka razy do roku ten facet pewnie po prostu ma rację.

W powyższym przypadku tłumacz, który istotnie jest w błędzie, powinien uznać swój błąd, przeprosić zań, naprawić. Z markowanej ignorancji lub odmowy wprowadzenia koniecznych poprawek nic dobrego nie wyjdzie, a złego może wyjść sporo. Oczywiście taka postawa nie przyczynia się po podnoszenia (odzyskiwania?) godności tego zawodu. Jednakże przyjmowanie nieuzasadnionych poprawek od amatorów nie przyczynia się do tego tym bardziej i nie daje niczego dobrego ani nam, ani im.

Dlaczego, czytelnik może zapytać. Dlatego, że wynajęto nas po to, aby tłumaczyć, a przynajmniej tak jest napisane w umowie (albo zawarte w ustnej). Nie jesteśmy zatrudniani jako stenotypiści do zapisywania tekstu dyktowanego przez klienta).

Interludium: Unikanie przykrej konieczności przyznania się do błędu

Niczego odkrywczego nie napiszę stwierdzając, że aby uniknąć przykrej konieczności przyznania się do błędu najlepiej jest po prostu unikać błędów. Aby ich uniknąć – znów chyba nic nowego – trzeba wszystko w tekście dokładnie sprawdzić, wyjaśnić też ewentualne wątpliwości terminologiczne, dwuznaczności itp. Aby przyczynić się do odzyskania godności zawodu tłumacz powinien inwestować w te czynności swój czas nawet wtedy, gdy za ten czas jakoś specjalnie dobrze mu nie płacą. I tak strata jest mniejsza, niż gdy trzeba zajmować się reklamacjami.

Raczej trzeba podnieść stawki do takiego poziomu, który zapewnia tłumaczowi poczucie, że otrzymuje za swoją pracę adekwatne wynagrodzenie, znaleźć klientów gotowych do tego, aby wysoką jakość tłumaczenia docenić i odpowiednio za nią zapłacić, tworzyć warunki sprzyjające jej zachowaniu – a nie tylko reagować na porażki w tym względzie.

Nie cenimy własnej pracy czy może w ogóle brakuje nam szacunku do samych siebie?

Odnoszę wrażenie, że praca tłumacza nie tylko nie jest ogólnie rzecz biorąc doceniana, ale i sami tłumacze chyba aż tak wysoko jej nie cenią. Jej czy też siebie samych. W związku z tym, o czym pisałem wyżej, ślady takiego właśnie problemu dostrzec można w sposobie, w jaki tłumacze przyjmują zadania poniżej ich kwalifikacji, a przy tym czasem wynagrodzenia na poziomie odpowiadającym właśnie koniecznym do danych czynności kwalifikacjom, a nie kwalifikacjom rzeczywiście posiadanym przez tłumacza. Albo i brak jest w ogóle dodatkowego wynagrodzenia, jako że czynności te uwzględniono w zamówieniu. Kolejny taki ślad oczywiście widnieje w gotowości przyjmowania korekty od osób wyraźnie nie posiadających do tego odpowiednich kwalifikacji, względnie ewidentnie będących w błędzie, nawet jeśli formalnie takie kwalifikacje posiadają.

Inny jednak jeszcze z tych śladów, jak uważam, kryje się w smutnej dla mnie osobiście gotowości tłumaczy do zadowalania klienta raczej niż wykonywania obiektywnie dobrej pracy i wzrastania w swoim zawodzie. „Twoja satysfakcja jest naszym celem”, lub wręcz „twoje zadowolenie”. Widziałem nawet u tłumacza „twoje życzenie jest dla mnie rozkazem”. To smutne, bo od kiedy to wszystkie inne profesje (wolne zawody) mają etykę polegającą – w przybliżeniu – na dobrej robocie i przestrzeganiu pewnych podstawowych zasad moralnych, a zawód tłumacza ma etykę polegającą na zapewnianiu klientowi odpowiedniego poziomu serotoniny i to jeszcze potencjalnie wbrew interesom tego klienta?

Celem lekarzy jest ochrona i poprawa zdrowia pacjenta, a czasem i jego samopoczucia. Nie zarabiają oni jednak na życie wydawaniem schlebiającym wyobrażeniom klienta diagnoz. Trudno nawet byłoby znaleźć uczciwego lekarza, który przepisze kurację uznawaną przez siebie za niewłaściwą lub zbędną, nie mówiąc już o kuracji, która nie przyniesie żadnej poprawy, ale wywoła negatywne skutki uboczne.

Prawnicy owszem, czasem muszą spełniać różnego rodzaju żądania klientów, znosić niedopuszczalne zachowania i komentarze mało delikatnych osób dzierżących w garści utrzymanie ich kancelarii, zapraszać ich na biznesowe randki w ekskluzywnych lokalach itp., nie wspominając o obniżaniu spornych rozliczeń, ale celem prawników jest wyciągnięcie klienta z tarapatów lub upewnienie się, że nie napyta on sobie biedy. A więc likwidują problemy prawne i chronią prawne interesy klienta. Nie handlują zadowoleniem.

To dlaczego tłumacz ma być odaliską i dostarczać klientowi zadowolenie pojmowane w sposób prawie że fizjologiczny, a już na pewno nie mający wiele wspólnego z racjonalnym świadczeniem usług i prowadzeniem działalności gospodarczej?

Na koniec tej części – wydaje mi się, że tłumacze czasem cierpią na pewne zahamowania, które uniemożliwiają lub utrudniają im zaakceptowanie własnego statusu i wizerunku specjalisty. Jeśli nie wprost, to przynajmniej w formie jakiegoś autodestrukcyjnego mechanizmu. Czy to lata upokorzeń i nadużyć podłamały ich ducha? A może sami nie cenią wybranego zawodu zbyt wysoko?

Niezbyt profesjonalny wizerunek

Niestety owoc pracy tłumacza nie jest jedynym kryterium, według którego tłumacz jest oceniany przez innych. Różne wrażenia i projekcje cały czas tworzą się w oparciu o mniej lub bardziej relewantne czynniki, a stopień profesjonalizmu dostrzeganego u tłumacza przez jego klienta lub agencję przekłada się na sposób, w jaki tłumacz będzie traktowany. A więc czy tłumacz będzie traktowany jak przedstawiciel szanowanego wolnego zawodu – np. prawnik, lekarz, architekt, pośrednik nieruchomości – czy też polecenia będą mu wydawać asystenci tych osób? Czy bogate wykształcenie tłumacza będzie cieszyło się szacunkiem, czy też zostanie on zaklasyfikowany tam, gdzie nie jest ono normą, a raczej wyjątkiem? Czy z czasem tłumacz będzie postrzegany na takim samym poziomie, jak – powiedzmy – niższy i średni personel kierowniczy klienta, cenieni konsultanci i samodzielni specjaliści, czy też na zawsze tłumacz pozostanie tanią siłą roboczą przejmującą zadania, na które klientowi szkoda poświęcać czasu asystenta?

Wiele tutaj zależy od tego, w jaki sposób tłumacz organizuje swój zawodowy wizerunek i swoją prezentację. Po przejrzeniu wielkiej liczby profili tłumaczy w Internecie dochodzę do wniosku, że wielu z nich przyjmuje sposoby prezentacji właściwsze dla – tak bym to określił – personelu niższej rangi niż dany tłumacz. Między innymi podkreśla się umiejętności i inne parametry bardziej charakterystyczne dla świeżych pracowników niższego szczebla, a które kierownik lub ceniący się specjalista raczej w swojej prezentacji by pominął, ponieważ przyciągałyby uwagę do kwestii, które on zostawił już za sobą. To właśnie łączy się z koncentracją na wywoływaniu zadowolenia u klienta, wręcz dostarczaniu mu przyjemności, wraz z gotowością do przyjmowania poprawek od osób o niższych kwalifikacjach i bez obiektywnych podstaw. Ludzie biznesu to wyczują, dostosują się i będą tłumacza traktować odpowiednio do tego, tj. jako permanentnego stażystę.

Oprócz tego właśnie problemu samodzielnego umieszczania się na niskim szczeblu, który dostrzegam u wielu tłumaczy, widuję też zdjęcia, które bardziej pasowałyby np. na Facebook lub Naszą Klasę albo w ogóle na portal randkowy niż do oferty profesjonalisty, wyrażanej w środowisku biznesowym. Tłumacz nie powinien eksperymentować z wizerunkiem dosadnie określanym przez Anglosasów mianem „seksretarki”, jeżeli nie życzy sobie tak właśnie być traktowanym. To samo odnosi się do wszelkich wizerunków niedbałych, niechlujnych, lub czym tam jeszcze mogą one się cechować. Niestety, nie na zdjęciach się kończy. Czasem bowiem podobnie źle dobrany jest i język, którym tłumacz się posługuje. Nie tylko język wykorzystywany przez specjalistów od języków odbiega od rygorów szanującej się prezentacji biznesowej, ale jeszcze czasem zdarza się język niestaranny, rozczarowujący, nawet upstrzony błędami. Język tego rodzaju, który do rozpaczy doprowadziłby panią od polskiego jeszcze daleko poniżej poziomu studiów filologicznych. Do rozpaczy lub może do śmiechu. Ani jednego, ani drugiego nie chcemy wywołać u klientów, agencji ani kolegów z branży.

Jakkolwiek może to być prawdą, że tłumaczenie polega na czymś więcej niż tylko na znajomości języka, to od czego jeszcze jest to „więcej”? Czy tłumaczenie to więcej niż zrozumienie oryginału, porządne pisanie w języku docelowym, wierne przekazanie znaczenia tekstu i dokładne sprawdzenie, dopilnowanie szczegółów, aby były one na najwyższym poziomie? Jeżeli tłumaczenie jest czymś więcej od tego wszystkiego, to z pewnością zasługuje na więcej szacunku niż obecnie staje się jego udziałem. A w każdym razie samo to, że istnieje jeszcze coś więcej, nie upoważnia jeszcze tłumacza do ignorowania kwestii podstawowych. Nie powinno to nikogo dziwić, że tłumaczy ocenia się po tym, jak piszą. A tak właśnie się dzieje.

(Nie)negatywny marketing

Koncepcja wizerunku tłumacza często sprowadza się do tego, że nie jest on tak kiepski, jak reszta. To samo dotyczy agencji tłumaczeń. Treść naszych materiałów informacyjnych i promocyjnych skupia się na straszliwych nieszczęściach, jakich możemy klientowi oszczędzić, a być może nawet możemy je odczynić, jeżeli ktoś inny już zdążył je wywołać. Za każdym razem, kiedy klient – być może zresztą taki, który nie zdaje sobie jeszcze sprawy z bolączek naszej branży – uzyskuje uroczyste zapewnienie, że nie spaprzemy jego roboty w jakiś wyjątkowo spektakularny sposób umacnia to stereotyp braku profesjonalizmu w branży tłumaczeniowej zamiast z tym stereotypem walczyć. Nie możemy skutecznie zwalczać stereotypów twierdząc, że sami jesteśmy od nich wyjątkami. W dużym skrócie (nie)negatywny marketing mówi klientowi, że tłumaczenia to całkowicie nieprofesjonalny obszar działalności, który roi się od półamatorów, którym nie można zaufać nawet w takich sprawach, jak zakończenie pracy w terminie, zachowanie jakiej takiej spójności, czy nawet to, że fachowiec nie zniknie z miejsca pracy. (A wiemy, że nie są to wszystko w naszej branży przypadki zupełnie niecodzienne). Za to właśnie my, wybrańcy naszego klienta, to ci wyjątkowi tłumacze, których cechą wyróżniającą jest to, że nie są totalnymi partaczami. Taaak...

Z perspektywy solidnego człowieka biznesu fakt nie bycia totalnym partaczem nie jest sam w sobie jakąś świetlaną zaletą. To nawet nie jest minimum. To trochę lepiej niż pracownik, który nie kradnie. A to nieszczególnie uzasadnia zapłatę cokolwiek więcej niż skromnego wynagrodzenia i okazywanie czegoś więcej niż zupełne minimum biznesowej kurtuazji. Być może klienci byliby bardziej skłonni płacić odpowiednie stawki wynagrodzenia, gdyby mogli posłuchać o walorach dobrego przekładu zamiast bycia wciąż szokowanymi tym samym do znudzenia powtarzanym zestawem starych porażek dawnych tłumaczy i żenujących klęsk współczesnych amatorów, aż po kartę dań, którą mieliśmy w ręku 20 lat temu. Zresztą niektóre pozycje z tych zestawów to raczej dzieła tłumaczy przemęczonych i może nie na tyle doświadczonych, aby odpowiednio przed tym się zabezpieczyć, względnie znajdujących się w trudnej sytuacji ekonomicznej. Albo tłumaczy cenionych... za bardzo.(A w wyjątkowych przypadkach zdarza się i skrytykować w ten sposób całkowicie poprawne tłumaczenie).

Dzień dobry w 20 językach świata i zoom na słownik

Podobnie do wtórnie przetwarzanego repertorium błędów z przeszłości (cudzej najlepiej, ale osobiście z własnej też mam kilka), marketing tłumaczy pełen jest skojarzeń z nauką zupełnych podstaw języków obcych. I to skojarzeń nie zawsze błyskotliwych. Jaki związek ma „Cześć. Jak się nazywasz?” z naszą pracą? Rozumiem jeszcze obecność flag połowy krajów świata na stronie internetowej agencji, ale po co tłumaczowi sięgać po wszystkie narzecza na kuli ziemskiej?

Z pewnymi wyjątkami to, co oferujemy, to nie jest podstawowa znajomość wszystkich języków jakiegoś regionu geograficznego, a tym bardziej nie całego globu, ale raczej latami i kosztem wielu wyrzeczeń rozwijana zdolność do wykonywania wiarygodnych i stojących na odpowiednio wysokim poziomie tłumaczeń w jednej parze językowej lub dwóch i w kilku wyspecjalizowanych dziedzinach. Czasem więcej niż dwóch, fakt, może nawet znacznie więcej (ostatnio miałem okazję zapytać doświadczoną tłumaczkę literacką, czy są jakieś języki europejskie, z których ta nie tłumaczy), ale to rzadko jest cały tuzin. Z kolei konieczny dla nas poziom biegłości we władaniu językiem obcym odbiega tak dalece od tego, czego uczą w pierwszych latach kursów, że różnica wydaje się jakościowa, a nie ilościowa. Jeżeli w określonych sytuacjach niektórym z nas udaje się poradzić sobie mimo braku tak wysokiego stopnia biegłości, to wynika to raczej z posiadania jeszcze rzadszych umiejętności. Tak czy owak umiejętności, o których mówimy, to albo unikalne talenty, albo coś, do czego dochodzi się latami. Są to, owszem, umiejętności językowe, ale my nie zajmujemy się wszystkim, co odnosi się do języków obcych. Z pewnością nie czynimy ich łatwiejszymi – przeciwnie, nasze zadanie polega na tym, że my ich trudność przejmujemy od czytelnika. Nie uczymy (z reguły) podstaw języka, my rozwiązujemy bardzo zaawansowane problemy. Sprawiając, że języki obcym jawią się odbiorcom naszego przekazu jako łatwiejsze niż w rzeczywistości są, wyświadczamy swojemu wizerunkowi niedźwiedzią przysługę.

Podobny problem dostrzegam w posługiwaniu się słownikami otwartymi na prostych hasłach i to jeszcze z takim namaszczeniem, jak gdyby sprawdzanie owych prostych haseł stanowiło szczyt kompetencji tłumacza, prawie że wkraczający w obszar wiedzy tajemnej. Jeśli już, to tworzy to obraz tłumacza jako osoby, która całe życie spędza studiując i zgłębiając to, co dla przeciętnie uzdolnionego człowieka jest oczywiste. Czyli osoby pracowitej, co prawda, ale niezbyt zdolnej. Pomyślmy teraz – znowu – o lekarzach i prawnikach. Zgoda, oni też czasami nadmiernie celebrują podstawowe obszary wiedzy. Ale jednak trudno natknąć się na lekarza lub prawnika, który z własnego wyboru sprawia wrażenie, jak gdyby lata całe zajęło mu przyswojenie tych podstaw swojego zawodu, które koledzy po fachu opanowali na początku studiów, a już zwłaszcza, że wciąż się z tym jeszcze zmaga.

Czynnik ludzki

Z drugiej strony jednak tłumacze – jak wszyscy inni – są normalnymi ludźmi, ze wszystkimi wynikającymi stąd ograniczeniami. Nie można od nich oczekiwać, że na dosłownie w każdej sytuacji, zawsze, niezależnie od wszelkich okoliczności życiowych, losowych, zawodowych i innych, będą pracować na najwyższyc obrotach i z pełną nieskalaną skutecznością. Branża tłumaczeniowa jest co prawda domem dla wielu klientów i agencji naciskających na coraz krótsze terminy przy oczywiście coraz niższych stawkach, bez oglądania się na konsekwencje. Gdy choćby na mocy prawa wielkich liczb owe konsekwencje nieuchronnie się materializują przynajmniej w kilku przypadkach na sto (czy na ile jeszcze), winą za nie obarczany jest ustępliwy tłumacza, a nie osoby, które prośbą i groźbą nakłaniały go do wyrażenia zgody.

Jak gdyby mało jeszcze było panującego obecnie kompletnego niezrozumienia faktu, że istnienie korektorów było konieczne wtedy, kiedy jeszcze ich zatrudniano! Aby zawód tłumacza mógł uniknąć dalszej utraty godności, a już zwłaszcza coś z utraconej odzyskać, trzeba podkreślać prawo tłumacza do tego, aby być człowiekiem. Prawo do można podkreślać po prostu nie przyjmując zleceń, które nie szanują ograniczeń organizmu lub umysłu ludzkiego – a już zwłaszcza w sposób, który powoduje, że zlecenia te nie są możliwe w sposób zgodny z ich specyfikacją i na gwarantowanym w niej poziomie – a także odmawiając potencjalnie ryzykownej współpracy z takimi klientami i pracownikami agencji tłumaczeniowych, którzy nie są w stanie przyjąć do wiadomości konsekwencji sytuacji, w której sami się znaleźli, a w którą wciągają tłumacza.

Podobnie sami tłumacze muszą umieć bronić się w jeszcze jednej kwestii dotyczącej ich prawa do bycia ludźmi: nie można od tłumacza oczekiwać, aby znał się na wszystkim, a już zwłaszcza poniżać go, kiedy okaże się, że na czymś tam się nie zna lub po prostu się pomylił. Tłumacze znają się i tak na wielu już rzeczach – poczynając od języka oryginału i języka docelowego, przez techniki tłumaczeniowe, umiejętności pisarskie, umiejętność prowadzenia badań, a kończąc na merytorycznej znajomości pewnych dziedzin specjalizacji. Nie można jednak oczekiwać od tłumacza, aby był on w stanie zastąpić całą drużynę najwyższego kalibru fachowców z różnych branż, podczas gdy jest on traktowany i opłacany jak chłopiec na posyłki. Zresztą jak oczekiwać od innych szanowania człowieka, który przy umiejętnościach umożliwiających mu bycie jednoosobowym zespołem eksperckim pozwala najzwyczajniej w świecie sobą pomiatać, poczynając od wynagrodzenia, a kończąc na sposobie rozliczania z potknięć?

Kiepski oryginał

Problem kiepskiego oryginału łączy się z odmawianiem tłumaczowi prawa do bycia człowiekiem, a także z oczekiwaniem, że tłumacza będzie swojego klienta „zadowalał” w sposób polegający na dostarczaniu serotoniny w pierwszej kolejności przed dobrym wykonywaniem pracy tłumacza. Obecnie nie tylko oczekuje się od tłumacza, że całkowicie przybliży tłumaczenie czytelnikowi i – nieco przesadzajac – pozbawi tekst obcy wszelkiej egzotyki (no i jeszcze musi on być native speakerem języka docelowego, a wszelkie korzyści płynące z natywnej kompetencji biernej są tematem tabu) i w ogóle będzie zacierał ślady istnienia tak oryginału, jak i własnego, to jeszcze wiesza się go jak posłańca klęski, kiedy tylko w wyniku tłumaczenia okazuje się, że rzeczywista jakość dokumentu odbiega od pokładanych w niej nadziei. A zwłaszcza nadziei pokładanych przez podmiot trzymający kiesę i być może w jakimś zakresie kontrolowany przez autora.

W czasach, gdy system edukacji był bardziej wymagający, wyżywanie się na posłańcu uznawano za przejaw braku charakteru, braku kultury, uniemożliwiającego danej osobie pogodzenie się z faktem, że treść odebranego przekazu jest dla niej niekorzystna. W bardziej współczesnych kategoriach można byłoby to porównać z kimś, kto nakrzyczał na listonosza, bo znowu przyszło wezwanie z urzędu skarbowego. Obecnie jednakże zachowania tego rodzaju uważa się za dobre prawo klienta, a niejeden korektorski niedobitek czy też inny reviewer gotów jest użyczyć czerwonego pióra tej sprawie. Zadowolenie klienta – powtórzmy, takie fizjologiczne już chyba i związane z dostarczanym klientowi poziomem serotoniny – ceni się wyżej niż wierne przekazanie treści oryginału. Specjalnie na użytek polskiego czytelnika pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie problem tłumacza, że autor oryginału niezbyt biegle posługuje się piórem albo w ogóle ma z tym poważne trudności. To nie jest w żadnym razie wada tłumaczenia, a do wygładzania tego rodzaju mankamentów służą usługi redakcyjne. Usług tych nie powinno się zresztą de facto wyłudzać przez wywoływanie w tłumaczu poczucia winy i zażenowania niską jakością tekstu, którą on przez fakt tłumaczenia jedynie ujawnia, a nie wywołuje.

Ponadto pojawiają się – i są uwzględniane – żądania zmian redakcyjnych w tłumaczeniu, wręcz formułowania tekstu od nowa, czasem nawet aż do momentu, w którym ze sporządzonego na kolanie draftu, jakim był dokument źródłowy, wyłania się piękny, gotowy dokument biznesowy w języku docelowym. Być może jeszcze poddany darmowej, ukrytej korekcie merytorycznej. Aby tylko klient był zadowolony. Najlepiej jeszcze udawać przed nim, że źródło jest jak najbardziej wysokiej jakości, nie ma z nim żadnego problemu, oczywiście klient ma rację narzekając na jakość tłumaczenia, niedobry tłumacz, niedouczony tłumacz, no jak on mógł skopać tak pięknie napisane źródło. To oczywiście tylko utwierdza wspomniany już stereotyp tłumacza jako osoby niezbyt rozgarniętej, która potrzebuje pomocy i przewodnictwa ze strony laika, aby móc w ogóle zrozumieć, o co chodzi w jej własnym wyuczonym zawodzie. Jest to efekt postępowania w myśl zasad „podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd liczy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego”.

Na ostatek: najnowsza technologia

Wszyscy wiemy, co oznaczają magiczne słowa „najnowsza technologia (wspomagająca proces tłumaczenia)”. CAT-y, które często stosuje się po prostu po to, aby umożliwić i uzasadnić stosowanie obniżek za powtórzenia i podobieństwa w tekście oryginalnym. No to powiedzmy sobie otwarcie: coś takiego z epokową technologią nie ma wiele wspólnego. A poza tym nie wykorzystywany CAT odpowiada za to, że jest się dobrym tłumaczem, jeszcze w pierwszym rzędzie, przed dyplomami i wysiłkiem profesorów, mentorów, doświadczonych kolegów i innych osób zaangażowanych w kształtowanie dojrzałego tłumacza. Marketing tłumaczy po prostu musi bardziej docenić tłumacza jako osobę ludzką. W przeciwnym razie będziemy postrzegani jako tania siła robocza zatrudniona przy stosunkowo prostej obsłudze maszyn biurowych. Bo bardziej złożona obsługa wymaga posiadania prawdziwych umiejętności, jakie posiada doświadczony i odpowiednio wyszkolony operator, a nie tam jakiś tłumacz, który robi to samo za ułamek normalnej ceny.

A więc przeczytać w języku źródłowym, „przepisać” na docelowy, a kiedy już uporamy się z OCR (no bo kto słyszał, żeby w XXI wieku ktoś miał jeszcze na dysku pliki .doc po wydrukowaniu dokumentu, w którym dokładne odzwierciedlenie formatowania, co do milimetra, jest kwestią całkowicie niezbędną!), wtedy oczywiście przy okazji zedytować wszelkie obrazki (oczywiście ze zwieszoną głową przyjmując burę i obniżkę wynagrodzenia o połowę, kiedy jakość edycji będzie odbiegała od standardów profesjonalnego grafika komputerowego), ani na chwilę nie odstąpić od glosariusza lub dostarczonej pamięci, nie ważne, jak bardzo z językowego punktu widzenia ma to sens (no ale jeżeli coś nie ma sensu, to wina jest tłumacza), wykonać instrukcje w najdrobniejszym szczególe, zapewnić 100% zgodności ze wszystkim, co klient kiedykolwiek powiedział, nie ważne, ile tam jest wewnętrznych sprzeczności. A na koniec nie wolno zapomnieć o przeprowadzeniu procedury QA we własnym zakresie, a potem trzeba udzielić odpowiedzi na milion pytań, kiedy faceci od QA będą wykonywać te same czynności. Oczywiście dokładnie 5 sekund zajmie im zmiana decyzji, na której przemyślenie tłumacz poświęcił 30 minut.

Nie po to chodziliśmy do szkoły.


Copyright © ProZ.com, 1999-2024. All rights reserved.
Comments on this article

Knowledgebase Contributions Related to this Article
  • No contributions found.
     
Want to contribute to the article knowledgebase? Join ProZ.com.


Articles are copyright © ProZ.com, 1999-2024, except where otherwise indicated. All rights reserved.
Content may not be republished without the consent of ProZ.com.